"Dusza idealna" nie jest klasyczną komedią romantyczną – choć czerpie z gatunku pełnymi garściami. Vial umiejętnie przyprawia konwencję elementami dramatu, czyniąc swój film czymś więcej niż
Znalezienie miłości życia, mitycznej drugiej połówki jest jedną z najlepszych rzeczy na świecie. Co jednak w sytuacji, kiedy tę połówkę znajdujemy... po jej śmierci? Alice Vial, francuska scenarzystka i aktorka w swoim pełnometrażowym reżyserskim debiucie "Dusza idealna" przygląda się prawdopodobnie najbardziej skomplikowanej relacji w historii kina środka. A robi to w sposób bezpretensjonalny i świeży, gwarantujący całoseansowy płacz – naprzemiennie ze śmiechu i wzruszenia.
Elsa (Magalie Lépine Blondeau) jest lekarką na oddziale paliatywnym. Ze śmiercią obcuje niemal codziennie także z innego powodu. Kobieta widzi osoby, które zmarły, ale z jakiegoś powodu ich dusza nie może opuścić świata żywych. Pomaga im zatem ten powód zdefiniować i przejść spokojnie na drugą stronę za pomocą rytuału, którego nauczyła ją jej matka, dzierżąca ten sam "talent". Wpływa to oczywiście na jej relacje z mężczyznami – a raczej ich brak, gdyż po odkryciu jej umiejętności, wszyscy zwiewają, mając ją, delikatnie mówiąc, za osobę z zaburzeniami psychicznymi. Pewnego wieczoru, w wyniku wypadku komunikacyjnego Elsa poznaje Oscara (Jonathan Cohen), niespełnionego kompozytora muzyki elektronicznej. Między dwójką natychmiast wybucha uczucie. Problem w tym, że mężczyzna jest duchem – na domiar złego nieświadomym swojego statusu. Jest także prawdopodobnie tym "jedynym", "mądrym i pięknym ludzkim prawem" cytując Mirosława Czyżykiewicza – księciem z bajki, którego jedynym przewinieniem jest zbyt późne przybycie. I który w niej widzi wszystko, czego szukał całe życie. Takiemu rodzajowi przyciągania i wzajemnej fascynacji nie sposób zaprzeczyć. Pytanie jedynie: jak być z kimś, kogo nie ma? Status związku: to skomplikowane.
Komedia romantyczna rzadko bywa gatunkiem wyczekiwanym z niecierpliwością i wypiekami na twarzy. Choć oryginalna jest przecież na wagę złota. Wykalkulowana zachowawczość twórców i konstruowanie opowieści ciągle według tego samego szablonu zniechęca, przez co nawet przy najlepszych chęciach, odbijamy się od kolejnych tytułów. Raz na jakiś czas trafia się jednak perełka – i bez wątpienia jest nią właśnie "Dusza idealna". Już sam pomysł jest świeży i obiecujący. Vial wykorzystuje go także w błyskotliwy sposób, metaforyzując związkiem swoich bohaterów lęki i pragnienia, które towarzyszą nam podczas budowania relacji z drugim człowiekiem – albo które powodują, że owych relacji unikamy. To film trochę jak jego bohater – o tym, co niewidoczne, schowane pod skórą. O życiu ułudą, czyli o nieżyciu w obawie przed odsłonięciem się przed drugim człowiekiem, a co za tym idzie – możliwym zranieniem i odrzuceniem. O substytutach, które tworzą ochronną bańkę, a przecież żeby w pełni zrozumieć życie, trzeba się także skaleczyć.
Vial wygrywa również obsadą. Magalie Lépine Blondeau i Jonathan Cohen tworzą niemierzalnie uwodzicielską chemię między swoimi postaciami. Ona teoretycznie racjonalna, ale szukająca ujścia dla swojej emocjonalnej strony. On – urokliwy, nieco nieporadny, nieśmiały, jednak kiedy sytuacja tego wymaga, stanowczy. To jeden z tych filmowych duetów, którymi można zachwycać się w nieskończoność. Postacie drugoplanowe nie są zaś narracyjnymi zapchajdziurami, do czego przyzwyczaiły nas amerykańskie, mainstreamowe produkcje. Każdy ma tu określoną dla historii rolę. W "Duszy idealnej", jak w każdym dobrym filmie, nie ma bowiem ani jednej zbędnej sceny, bohatera czy dialogu. Wszystko jest precyzyjnie wyważone i proporcjonalnie odmierzone w drodze do finału, który również nie stanowi taniej kalki z rom-komów, a jest zakończeniem uszytym starannie na miarę. To obraz bezbłędny również formalnie: zachwycają zdjęcia Julien Poupard, ale także montaż Baptiste'a Ribraulta, szczególnie w kluczowej scenie koncertu.
"Dusza idealna" nie jest klasyczną komedią romantyczną – choć czerpie z gatunku pełnymi garściami. Vial umiejętnie przyprawia konwencję elementami dramatu, czyniąc swój film czymś więcej niż jedynie błahostką o niej i o nim. To nienachalna, pozbawiona banałów przypowieść o odwadze do życia po życiu i gotowości na nowe rozdziały. Historia o szukaniu swojej drugiej połówki, ale pamiętaniu także o sobie. W końcu jeśli nie będziemy wewnętrznie zaopiekowani, żaden rycerz na rumaku czy księżniczka z bajki nam nie pomogą. To także obraz przypominający, że czasami szczęście i zrozumienie może znajdować się bliżej, niż sądzimy i wcale nie musi być nieskazitelne, żeby dopełnić nasze istnienie.